Bardzo chciałam sprawdzić, jak nasze pięciolatki poradzą sobie z pracą, która od początku do końca będzie samodzielna. Planują zadania, owszem, nawet je realizują w odpowiednim czasie, ale czy potrafią same się czegoś nauczyć i zaprezentować efekty tej nauki?
Cóż, trzeba działać. Zrobiłam tak:
1. Wylosowałam kartoniki ze zdjęciami dzieci i w ten sposób podzieliłam grupę na czteroosobowe zespoły.
2. Zgromadziłam książki i różne plansze dotyczące życia pod ziemią. Zależało mi na tym, żeby to były głównie ilustracje z prostymi napisami, bo nasze pięciolatki potrafią trochę czytać, ale wymaga to od nich wiele wysiłku a nie chodzi przecież o to, by nauka kojarzyła się z potem, krwią i łzami…
Zatem – głównie schematy i ilustracje. Pożyczyliśmy od kolegi z równoległej grupy świetną książkę i dałam dzieciom kilka dni na to, by ją sobie spokojnie i wnikliwie obejrzały.
3. Oczywiście nie skończyło się na zaproponowanych przeze mnie książkach i planszach. Tak to w naszej grupie jest, że jedno słowo czy pytanie pociąga za sobą milion innych. Uwielbiam je za to! Dzieci przynosiły swoje książki o zwierzętach mieszkających pod ziemią, oglądały je wspólnie, rozmawiały o nich. Minęło kilka dni…
4. Przygotowałam płachty szarego papieru i wydrukowałam mnóstwo obrazków roślin i zwierząt (różnych, nie tylko tych, które żyją pod ziemią).
5. Ze względów organizacyjnych (popołudniami bardzo ciężko zebrać jednocześnie czworo dzieci, które nie rozchodzą się na różne zajęcia dodatkowe) postanowiliśmy plakaty wykonać w tym samym czasie. Zależało mi na tym, by zapewnić dzieciom wystarczająco dużo czasu na swobodne rozmowy i porozumiewanie się podczas pracy.
6. Cztery zespoły pracowały jednocześnie. Najpierw dzieci zaplanowały, co będzie na plakacie, narysowały schematy różnych nor i jam. Zerkano do książek (głównie tej jednej), na rozwieszone plansze i …do kolegów. I wiecie co? Nikt nie krzyczał „On ściąga!” tylko jedna grupa cierpliwie tłumaczyła drugiej, dlaczego narysowała korzenie w tym, a nie innym miejscu.
Było trochę głośno, było trochę zamieszania, ale poza tym – super!
Efekty tej pracy omówiliśmy, gdy wszystkie grupy były gotowe.
Przypomniało mi się, w jaki sposób ja w szkole „pracowałam zespołowo”. W liceum siedzieliśmy razem, rozmawiając o życiu i innych równie ważnych sprawach, a pracę/ projekt robił ten, komu najbardziej zależało na opinii nauczycieli. Na studiach zaś dzieliliśmy się zagadnieniami po równo, każdy swoją część opracowywał w domu, następnie jakiś ambitny członek „zespołu” sklejał wszystko w miarę spójną stylistycznie całość. Nie miało to zbyt wiele wspólnego z pracą prawdziwie zespołową. Naszym nauczycielom/ wykładowcom zależało przede wszystkim na EFEKCIE tych prac, a nie na procesie nauki. I tego uczyli też nas, niestety.
Kiedy patrzyłam, jak nasze pięciolatki pytają się, słuchają nawzajem, dopytują o szczegóły, rozdzielają zadania to pomyślałam po raz kolejny: Co by się z nimi nie stało w przyszłości – będzie dobrze! 😉
Oczywiście to nie był żaden cud, a efekt czteroletniej pracy według koncepcji planu daltońskiego i kilku innych plus wypadkowa umiejętności naszych – nauczycielek i dzieci 😉 Jest moc!
O tym, jak dochodziliśmy do tego etapu możecie przeczytać tutaj
A jakie Wy macie doświadczenia z pracą przy wspólnych projektach, zarówno własnych jak i dzieci?
Podzielicie się doświadczeniami?
Pozdrawiam i do zobaczenia,
E.
Dodaj komentarz